Ocenę pierwszego spotkania nowego polskiego premiera z przewodniczącym Komisji Europejskiej polscy komentatorzy sprowadzają na ogół do zdania, że była to zmiana wizerunku, ale nie treści. Uważam, że powiedzieć tylko tyle, to znaczy nic właściwie nie powiedzieć. To nieprawda bowiem, że z tego spotkania, poza wzajemnym poznaniem się, nic nie wynika.
Tym bardziej, że poza Jean Claude Junckerem wziął w nim udział również Frans Timmermans, co było znamiennym przypomnieniem Polsce, że ten bardzo przez polityków obozu rządzącego nielubiany Holender jest pierwszym zastępcą przewodniczącego Komisji Europejskiej i do jego obowiązków należy monitorowanie państw członkowskich Unii pod kątem przestrzegania fundamentalnych zasad praworządności i demokracji, na których Unia jest zbudowana. Jego obecność była więc symboliczna i znamienna, zwłaszcza w świetle opinii jakie na jego temat głoszą polskie kręgi rządowe i około rządowe.
To była dopiero pierwsza rozmowa, negocjacje zaś to jest proces. Dlatego o jakichś rezultatach będziemy mogli powiedzieć nie wcześniej niż za dwa miesiące. Moim zdaniem tyle trzeba, zanim nowa polska ekipa zrozumie, ale tak dogłębnie, że procedura związana z Art. 7 Traktatu Europejskiego jest naprawdę uruchomiona, naprawdę się toczy i co to znaczy.
Ja uważam, że ta wizyta wynikała przede wszystkim z potrzeby wzajemnego poznania się. Zarówno Juncker jak i Timmermans wiedzą już, kim jest nowy premier. Premier też mam nadzieję zrozumiał, w jakiej sytuacji się znalazł. To trzeba bowiem samemu przeżyć, trzeba usłyszeć słowa, ton, zobaczyć grymasy twarzy, żeby wiedzieć, jakie jest nastawienie rozmówców i czy jest ono poważne, czy tylko na poważne wygląda.
Byłbym więc niezmiernie zdziwiony, gdyby premier poczynił koncesje już po pierwszym spotkaniu. Był przecież wicepremierem w dotychczasowym rządzie. Gdyby z jego polityką nie zgadzał się w sposób fundamentalny, to byśmy wiedzieli. Nie dawał jednak takim uczuciom wyrazu.
Poza tym – za słowami muszą iść czyny, a on przecież żadnych czynów nie mógł przedsięwziąć. I trzeba go zrozumieć – najpierw musi zdać szczegółowo sprawę swoim mocodawcom i powiedzieć, gdzie są czerwone linie, których przekraczać nie należy. Albo też, że można je przekroczyć, tyle że wiąże się to z konkretnymi konsekwencjami. Bardzo ważne jest również, żeby premier dokładnie zrozumiał, jakie mogą być skutki kontynuowania dotychczasowej postawy. U nas przecież tak łatwo się mówi: „nic nam nie zrobią”.
Zrobią – nie zrobią… Juncker powiedział co prawda, że jest przeciwnikiem nakładania na Polskę sankcji finansowych, ale ani on, ani Komisja Europejska nie jest legislatorem. Legislatorem jest Parlament Europejski i Rada Europejska. Jeśli w Radzie 22 państwa zgodnie z Art. 7 par. 2 wypowiedzą się przeciw Polsce, to co? Zatem to, co Juncker powiedział i co tak uspokajająco wpłynęło na klasę polityczną w Polsce, w gruncie rzeczy nic nie znaczy. To jest znacznie bliższe komentarzowi politycznemu, niż decyzji politycznej. Poza tym on przecież nie sprecyzował, jakim sankcjom ekonomicznym jest przeciwny. Jeśli chodzi o bieżący budżet, to rzeczywiście – żadne sankcje nam nie grożą. Ale w przyszłym? Komisja jest ciałem kolegialnym – to, że Juncker jest przeciw, nie znaczy, że z Komisji nie wyjdzie dokument o zupełnie innej treści. W Komisji Juncker ma tylko jeden głos. Nam więc, zamiast pobożnych życzeń, potrzebna jest twarda świadomość, że póki nic nie jest zdecydowane, to wszystko co słyszymy, to tylko słowa. Ale uwaga! – nic też nie jest jeszcze przesądzone, drzwi są pootwierane.
prof. Bogusław Liberadzki, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego
Co prawda Donald Tusk (w wywiadzie dla „TP”) mówi, że zaufania do Polski nie ma już w Unii za grosz, ale moim zdaniem aż tak nie jest. Podważone jest zaufanie do rządu, którym kierowała pani Szydło. Mamy jednak inny rząd, tych najbardziej antyeuropejskich członków już nie ma. To jest pewien gest. Zrobiono to jednego dnia – premier pewnie musiał wstać o piątej, po podpisywał odpowiednie papiery, zawiezione je do Kancelarii Prezydenta, tam ktoś na nie czekał, przed 12,00 usunięto tych, którzy usunięci być mieli, o 12.00 powołano nowy rząd, zaś wieczorem premier wsiadł do samolotu i wylądował na kolacji u Junckera. To wszystko miało znacznie, było ważne – to było pokazanie, że wkraczamy na drogę dialogu, że nie będziemy już rozmawiać na zasadzie „nie, bo nie”…
Czy jednak to wystarczy, żeby nasza pozycja w Unii zmieniła się ze złej na lepszą? Nie wystarczy. Istota leży bowiem w złamaniu Konstytucji. Chodzi o to, żeby w Polsce, tak jak w każdym demokratycznym kraju UE, panowała władza prawa, a nie prawo władzy. Tymczasem te koronkowe, przebiegłe działania prześwitują – widać po prostu, iż nie dotykają one istoty zmartwienia, z jakim Unia – za naszą sprawą – ma do czynienia. Mam nadzieję, że premier Morawiecki silnie i jednoznacznie przekonał się, że unijne pryncypia, to bynajmniej nie są puste deklaracje, to żadne demokratyczne dekoracje, tylko demokracja w sensie dosłownym. Na razie nie ma jeszcze żadnego dowodu, żadnego gestu, że już coś odkręcamy. Bądźmy jednak cierpliwi. Miejmy nadzieję, że premier wpisze się w ten sposób postępowania. Skoro bowiem zapewniamy, że chcemy być w Unii, to możemy tam być tylko na warunkach wspólnotowych, takich samych jak wszyscy, a nie jakichś indywidualnych. Owszem – Unia ma się zmieniać, ewoluować i nasz udział w tym procesie jest dla Polski niezbędny – powinien być twórczy, z własnymi pomysłami, koncepcjami i celami, które chcielibyśmy uczynić celami wszystkich.
Donald Tusk mówi w wywiadzie dla „TP”, że Unia PiS uwiera, i że dopóki nie dokładamy do interesu, to ta władza Unię będzie znosiła, jeśli jednak staniemy się płatnikiem netto, to puszczą hamulce – ale ja uważam to za strachy na Lachy. Upłynie wiele lat zanim będziemy płatnikiem netto. Dystans pod względem poziomu dobrobytu między Polską a wiodącymi krajami UE nie zmniejsza się bynajmniej. Gdybyśmy co roku rośli co najmniej ok. 5 proc. PKB, a strefa euro o 2,5-3 proc., to zejdzie nam ok. 40 lat, żeby dorównać najbogatszym! Poza tym warto pamiętać, co niedawno powiedział minister spraw zagranicznych Niemiec – Niemcy są największym płatnikiem netto w UE, ale jednocześnie największym beneficjentem UE. Kwestia więc nie w tym leży, czy się płaci więcej czy mniej, tylko jaki osiąga się poziom wzrostu i dobrobytu dzięki temu, że się jest w Unii. Nie mam nic przeciwko temu, żeby nawet już w przyszłym roku wpłacać do Unii więcej niż otrzymujemy, pod warunkiem, że średni poziom dobrobytu obywatela polskiego będzie równy średniemu poziomowi dobrobytu obywateli starej Unii Europejskiej.
Na Unię trzeba patrzeć bez uprzedzeń i najlepiej trzymać się z daleka od bałamutnych argumentów.
Dobrze więc, że ta wizyta była, cieszmy się, że w miejsce dotychczasowych dwóch monologów został wreszcie nawiązany dialog i nie pozwólmy na zmarnowanie tej szansy przez jakieś niedomówienia i uprzedzenia. Nie pozwólmy, żeby ktoś z zewnątrz ten dialog nam zakłócał. Choćby nawet to był ktoś w strukturach europejskich ważny.